środa, 24 grudnia 2014

Chapter 9: "Got me lookin' so crazy right now"

* Dziś krócej, ale bardzo chcialam dodac coś na święta. No i jestem mega zadowolona z tego rozdziału. Wesołych xxxx~


Szpital w Harlem nie różni się niczym od reszty biednej dzielnicy. Nawet zapach w budynku jest taki, jak na ulicy; zajeżdża stęchlizną, czego przyczyną może być wilgoć we wszystkich ścianach. 
Jest tu piekielnie tłoczno. Na korytarzach siedzą dzieciaki z termometrami pod pachami, bo w gabinetach i salach nie ma miejsc. Pokoi dla pacjentów jest stanowczo za mało, kilka łóżek stroi w holu i obok windy. Warunki są naprawde paskudne, ale biedni ludzie nie mają za wiele do gadania, skoro tylko na to ich stac. 
Pośród zamieszania i hałasów szukam jakiejś recepcji, ale w dwóch ktore juz napotkałam nie było żadnego pracownika. Co jakiś czas przyjeżdzają nowe ambulanse z ludźmi z wyścigów; tych, ktorzy odnieśli jakieś obrażenia. 
- Przepraszam - zaczepiam w końcu jakąś kobietę w białym fartuchu. - Chciałabym dowiedzieć się gdzie leży Zayn Malik? - Widzę jej pytające spojrzenie i przełykam ślinę. Dawniej drobne przekręty były dla mnie pestką, teraz jestem strachliwa. - Napiwek w dowolnej cenie - dodaję grobowym tonem, a kobieta wskazuje mi salę - 217, intensywna terapia. Nic więc dziwnego, ze wstęp tylko dla rodziny. Na odchodnym wręczam kobiecie sporą sumę banknotów. 
To tu. Nim wchodzę przyglądam się chwile przykrej scenerii na końcu korytarza. Starszy pan, ktory najwyraźniej czeka na swoją kolejkę - nie wygląda dobrze, jest blady i trzyma się za serce. Łzy napływają mi do oczu, bo jego jedynym towarzyszem jest... Pies. Nie dziwi mnie fakt, ze nawet zwierze znajduje się w środku tego 'szpitala". Mimo, że strasznie śpieszę się do Zayna... Nie mogę tak po prostu tego zignorować. 
- Witam - mówię uprzejmie i uśmiecham się do mężczyzny. Widzę, że chce odwzajemnić gest ale jest zbyt słaby. Biorę się w garść żeby się nie rozkleic i podaję panu dłoń. On wstaje powoli, mocniej ściska rękę na klatce piersiowej i kaszle bardzo mocno.
- Proszę iść za mną, na dole czeka na pana lekarz - mówię powoli, a staruszek rusza moim śladem. W mgnieniu oka wykonuję telefon po karetkę z Mount Sinai Hospital; będą za pięć minut.
- Przecież to nie moja kolej - chrypi i kuśtyka przede mną. To przerażajaco smutne, ze ten człowiek nawet w takich warunkach pamięta o sprawiedliwości. Uśmiecham się do niego i biorę pod rękę.
- Chyba ma pan dziś duzo szczęścia - wychodzimy z budynku na rześkie powietrze, starszy pan wciąż uporczywie trzyma rękę przy sercu i nie trzeba być lekarzem zeby widzieć jaki ból mu to sprawia. Obracam się za siebie; a przy nim nadal stoi pies, ktory szedł cały czas naszymi śladami. 
Chwilkę później przyjeżdża karetka, proszą pana do środka i zapisują kilka rzeczy, miedzy ich słowami wyłapuję kilka negatywnych opini o szpitalu pod którym stoimy. Nic dziwnego.
- Dz-dziękuje - mamrocze niewyraźne, usmiecha się do mnie na tyle, ile może. - Ja..
Przyglądam się jego twarzy, bardzo chce mi coś powiedzieć. Ratownicy nalegają by pan wszedł do środka, a on kaszle i sędziwym palcem wskazuje na stworzenie za moimi plecami. Pies. No jasne. Przecież pan nie zapomniałby o swoim kompanie.
- Bardzo mi pomoglaś. Zaopiekuj się nim przez c-czas mojego pobytu w szpitalu - staruszek znika za drzwiami karetki, a ja stoję w miejscu. Nigdy nie miałam doczynienia z psami. Co więcej, nie wiem ile czasu zajmie temu panu powrót do zdrowia. Przelykam ślinę i z lękiem odwracam się do naprawdę sporego psa. Zawsze czułam do tych zwierząt jakis szacunek, lęk. A może po prostu się ich boję...
- Cześć, pieseczku - mówię łagodnie i próbuję zbliżyć się do "maluszka", który mierzy około osiemdziesięciu centymetrów. Cholera, to wielki pies. I kiedy stawiam stopę bliżej niego, rozlega się niski, gardłowy warkot. Automatycznie odskakuję do tyłu, serce prawie mi wyskoczyło. Spokojnie, Cara. - Posłuchaj - zaczynam i staram się nie patrzeć mu prosto w oczy bo kiedys słyszałam, ze to drażni psy. - Twój pan poprosił mnie, żebym się tobą zajęła. Muszę mieć cie na oku aż on nie wróci, rozumiesz? To nie moja wina. - wzruszam ramionami, pies patrzy się na mnie jak na idiotkę.
Przyglądam mu się bardziej, wczesniej nie miałam okazji. To przepiękna rasa, Bardzo duża i jakas...jakby szlachetna. Patrzy z pogardą, nieufnością. I jest jak ciemny bursztyn, miedziany, czerwony, rudy. Nie widziałam takiego ubarwienia, ani takiego psa, jak ten. Ma otoczony gęstą sierścią pysk i ogromne, ogromne ślepia. Szczękę groźnie zaciśniętą. Jest spokojny i nieruchomy, jakby cały czas nad czymś myślał. 
- Muszę iść - mówię do niego, nadal patrzy na mnie z jakąś chorą wyższością. - Posłuchaj się swojego pana i zaczekaj tu na mnie, okej?
Wzruszam ramionami, dziwnie czuję sie mówiąc do psa. Pędzę na górę, bo już zbyt wiele czasu zajęła mi ta sytuacja. Winda nie działa, chyba jakas awaria systemu. Lecę po schodach, buty kleją mi się do brudnej podłogi. 
- Wreszcie - sapię i wskakuję na odpowiednie piętro. Moja kondycja jest żałosna. Kobieta, która podała mi numer sala rzuca mi dziwne spojrzenie, nie tracę na nią czasu i pospiesznie wchodzę do pokoju.
Zamykam drzwi. Pomieszczenie jest małe, dawniej chyba białe, teraz ohydnie szare, poobdzierane. 
Malik leży na starym łóżku szpitalnym. 
- Czy ty zawsze musisz wpaść w kłopoty - podchodzę do niego, tak niezwykle spokojnego. Oddycha płytko, na tle białej pościeli jego włosy, rzęsy wydają się bardziej intensywne, bardziej czarne. Przypomina kruka. 
Pod nosem przechodzi mu rurka z tlenem, lewe oko ginie w odcieniach fioletu i czerni. Na pełnych ustach zaschnięta krew, górna warga rozcięta w kilku miejscach. Rozbita głowa na skroni, krew wydobywa się na słabej jakości opatrunek. Rozwalony łuk brwiowy. Twarz, policzki, szczęka w siniakach i zadrapaniach. Chyba nie miał żadnych szans.
A wygląda pięknie. Nawet z tymi obrażeniami, krwią pod nosem. Czy to może być prawdziwe, by wyglądać jak On? 
Przyduża koszula szpitalna spada mu z jednego ramienia. Bark posiniaczony, podrapany. Co takiego zrobiłeś, Zayn? Dlaczego kompletnie nie boisz się konsekwencji? Jak to jest być tak wolnym? Robisz wszystko, co chcesz. Żyjesz jak chcesz. 
Najdelikatniej dotykam jego szczęki jako dowód na prawdziwość jego istnienia. Zarost drapie mnie w palce, przejeżdzam opuszkiem po jego ustach i czuję niebezpieczny, ale cholernie przyjemny dreszcz na skórze. Jak ryzyko? Jak obcowanie z czymś niepojętym, groźnym i pociągającym.
Porusza głową, odsuwam się w tył. Twarz wykrzywiona w grymasie bólu i niezadowolenia, tak piękna. Trzepocze rzęsami, gęstwina czarnych wlosow unosi się lekko ku górze. Jest mi gorąco. Jakby wszystko dookoła straciło znaczenie, potrzebuję powietrza. 
- ...So? - mamrocze i gapi się prosto w moje oczy. Zapominam jak używa się języka, otwieram usta ale po chwili znów je zamykam. Cholera. Twarz Malika zmienia wyraz, wydaje się wkurzony, patrzy na mnie nieprzyjemnie, oddycha przez usta. 
- Ty? - rzuca, widzę jak jego mięśnie napinają się pod bawełnianą koszulą. Nie wiem o co mu chodzi, siadam na krawędzi łóżka chociaz wiem, że ryzykuję zbliżając się do niego. 
- Przyszłam sprawdzić jak się czujesz - mam wrażenie że widac po mnie na kilometr jak jest mi gorąco, jak wyłapuję każdy fragment jego twarzy i staram się go zapamietać. Ma lekko uchylone usta, prawie czuję jego gorący oddech. Czy ja wariuję? 
- Lepiej znikaj mi z oczu zanim sam się ciebie pozbędę. 
Milczę, przetwarzam jego słowa. Dlaczego? Przecież nawiazalismy kontakt na dachu, myslalam, ze nie jestem juz mu tak obca. Zayn przypomina mi psa tego staruszka. Jest równie nieufny, dziki, niebezpieczny. 
- O czym ty mówisz? Jakbys nie widział, tylko ja tu jestem - warczę, bo panują nade mną nerwy, ktore nie wiem skąd się wzięły. Ale to prawda. Oprócz mnie nie ma tu nikogo, nie ma jego przyjaciół, ani kobiet z ktorymi sypia. Gdzie są? Dlaczego nie przyjechali?
- Oczywiscie - syczy, strach delikatnie we mnie uderza, przełykam ślinę. - Ale to dzięki tobie tu jestem, słoneczko. Z n i k a j. 
Co? Że co? Jaki mialam udział w tym, że dostał wpierdol na nielegalnych wyścigach? Czy on postradał zmysły po tym wypadku? Ale wcale tak nie wygląda. 
- Jesteś chory, Zayn? - chyba nie spodziewał się takiej reakcji. Jego oczy zmieniają nieco wyraz. - Nie mam pojęcia o czym mowisz. Sam pojechałeś w to miejsce, przeciez nawet ze sobą nie rozmawiamy! Wiesz co, powinni zbadać ci głowę.
- Nie udawaj głupszej niż jesteś - rzuca i podnosi się wyzej na lozku. Krzywi się, dokucza mu bol. Ależ jest uparty. 
- Wystawiłam przyjaciół. Zrobiłam to po to, zeby sprawdzic jak czuje się taki jeden palant w szpitalu. I co? Zamiast wyrazić cokolwiek, rzuca we mnie obelgami, bo ubzdurał sobie że to przeze mnie oberwał i wylądował tu. Chcialam przenieść cie do Mount Sinai, wiesz? Czy może karaluchy na ścianach nie robią na tobie wrazenia? - daje się ponieść zlosci, wstaję z lozka i gniewnym krokiem podchodzę do brudnego okna. Jasna cholera, jak on mnie denerwuje. Mam ochotę nawrzeszczec na niego, wypomnieć mu że to błąd, że w ogole kiedykolwiek z nim rozmawiałam. Dlaczego on jest tak skomplikowany?
- Nie udawaj. Jesteś taka sama, jak twoje puste koleżanki z wybiegu. Po co tu przyszłaś? Żeby zdać relację swojemu facetowi o tym jak bardzo mam przejebane i że tak, kurwa, wygrał? O to ci chodzi? Spieprzaj stąd, wracaj do niego. 
Zatyka mnie. Pieką mnie oczy, czuję nadchodzącą falę łez. O czym on mowi. Dlaczego to tak boli? Bo to prawda? Nie. Bo to zbyt brutalne i realistyczne, to świat jakiego nie chcę znac, w ktorym nie chcę uczestniczyć. Mimo to...
- Możesz nazywać mnie jak chcesz, Zayn. Wyżyj się na mnie, jeśli to ci pomaga. Zrób co chcesz. Ale - Spuszczam wzrok, bo świdrujące mnie czarne tęczówki stresują jeszcze bardziej. - Ale nie mam nic wspólnego z żadną rzeczą, którą mi zarzucasz. 
Wychodzę. 

Wyszła. 
A teraz chcę, żeby wróciła. To moja pierdolona zachcianka i chcę, żeby wrocila. Nie skończyłem z nią rozmawiać. Muszę to wyjaśnić, muszę dowiedzieć się po czyjej stronie jest. 
Ból w glowie pulsuje jak wściekły, chce mi się wymiotować i palic. Nie mogę pozwolić jej, zeby od tak wyszła. Kim ona jest, zeby urywać rozmowę? Co z tego, ze kazałem jej wypierdalac? Teraz zmieniłem zdanie i to się liczy. 
Pieprzyć to. Chwytam przezroczyste kable którymi jestem podpięty do dziwnej maszyny i wyrywam je błyskawicznie. Ała, kurwa mać. Z nosa leci mi krew, spływa do warg i cieknie po brodzie. Wyrywam kroplówkę z nadgarstka i wstaję z tego paskudnego lozka. Wokół mnie nie ma zadnych rzeczy, nie mam niczego, poza telefonu ktory wrzucam do kieszonki tych beznadziejnych szpitalnych spodni. 
I wybiegam. Po kilku metrach ból w żebrach staje się nie do wytrzymania, bardzo potrzebuję teraz czegos do nosa. Moja glowa zaras wybuchnie, wsiadam do windy. Obok mnie stoi jakis pielęgniarz z miną co najmniej zdziwioną. Popycham go o ścianę, to chyba jakas jedyna działająca winda dla pracownikow, bo nie widziałem, żeby ludzie korzystali z innych. 
Chłód na dworze zawraca mi w glowie, ból rozrywa mi czaszkę i chcąc nie chcąc wymiotuję prosto pod drzwiami szpitala. Żebra gniotą mnie niczym pierdolone szpilki. Wycieram twarz o rękaw białej koszuli, jakis lekarz woła mnie po imieniu. Macham mu na pożegnanie i na tyle na ile mogę, ruszam śladem Delevingne. Wróć tu, kurwa. Powiedziałem wróć. 
Chyba ją widzę. Pukiel jasnych wlosow, białe spodnie. I coś obok niej. Pies? Ale dlaczego stoją? 
Kuśtykam w jej stronę i totalnie pierdoli mnie to, w jaki sposob gapią się na mnie wszyscy na ulicy. Zauważa mnie, sztywnieje i widzę, jak jej patyczkowate nóżki drżą na moj widok. Ogląda się wokół siebie jakby szukała pomocy w przechodniach, ale wszyscy obchodzą nas łukiem i komentują.
- Nie mozesz po prostu wyjsc - przerywam, by złapać oddech. - kiedy z tobą rozmawiam.
Jej delikatna buźka wpatruje się we mnie zawzięcie. Czy ona w ogole oddycha? Jasne tęczówki pochłaniają mnie żywcem, nawet nie jestem już na nią zły. Co z tego, ze nie wiem jaka jest prawda. Mam to dziwne, nie wiem, przeczucie. Nie brała w tym udziału.
- I co? - mówi. Wygląda jakby zapomniala o wszystkich czynnościach, mruganie, oddychanie. Jej blond włosy tańczą na wietrze, czuję jej zapach i to doprowadza mnie do szaleństwa. Czuję silną pokusę zbliżenia się do niej. Podniecająca myśl igrania z czyms nieodpowiednim, innym, obcym. Oblizuję usta, ból głowy nie robi już na mnie wrazenia. Chcę ją. 
- I co? - powtarzam po niej, robię krok w jej stronę. Nie zwracam uwagi na wielkiego psa u jej boku, ktory sam nie wydaje się zainteresowany swoją panią. Cara robi krok w tył, wciąż nie odrywa ode mnie oczu. Fala gorąca wypala mi wnętrzności, ludzie dookoła nie przestają się na mnie gapić. Koszula powiewa mi na wietrze, stoję w miejscu. Czy ona drży? Boi się, czy to inne uczucie?
Stawiam kolejny krok bliżej niej, a ona sekundę później robi to samo, tylko w tył. Bawimy się już trochę, podchodzę, a ona ucieka. Nawet nie wiem kiedy nasza zabawa wprowadza nas do zaułka między budynkami, jest ciemno, zimno i mokro. 
Podchodzę blizej, jej drobne ciało nie ma gdzie uciec i obija się plecami o ceglaną ścianę. Słyszę jej puls, słyszę jak oddycha niespokojnie i wariuje, jak intensywne są jej mysli. Pozwalam jej na odrobinę szaleństwa, na drżące dłonie i zaćmione oczy wpatrujące się w moje tak uparcie, że nawet wybuch bomby atomowej nie zwróciłby jej uwagi. Liczę się tylko ja, tylko na moje ruchy reaguje i zagryza wargę  kiedy na moich ustach gości prawie niezauważalny, zawiadacki usmiech. 
Dzieli nas jeden krok, jeden ruch. Przesuwam powoli ciało w jej kierunku, wgniata się w ścianę choć widzę, jak traci zmysły i walczy, by po prostu nie rzucić się w moje ramiona. 
Jestem przy niej. Czuję zapach jej ciała, jej rozpalony oddech na moim policzku. Widzę dokładnie jej intensywne spojrzenie, od jej warg dzielą mnie centymetry; ją od szaleństwa sekundy. Po raz pierwszy Cara wydaje się żywa, nie pusta i otępiała.
Chcę przytrzymać ją jak na dluzej. Podoba mi się sposob w jaki na mnie patrzy, jej zaróżowione policzki i sprzeczność w oczach - chce mnie ale wie, że to zła przyjemność. Drży, jej ciało drży pod moim najmniejszym dotykiem. Doprowadza ją to do szaleństwa. Drży.
Dłonią sunę po jej ramieniu, jest tak gorąca, czuję jej ciepło spod ubrań, rozpływa się. Znajduję kieszeń jej kurtki, bez ceregieli wyciągam paczkę fajek i przykładam pudełko do ust. Cara powoli wypuszcza powietrze z ust i obserwuje, jak zębami wyciągam papierosa. Żar zapalniczki oświetla nieco nasze twarze, mam okazję do podziwu jej łagodnych rysów, zgrabnego noska, niewinnych oczu w kolorze nieba i ponętnych ust. 
Puszczam obłok dymu prosto w jej buzię, przymyka powieki i odchyla lekko głowę w tył. Eksponuje długą, nieskazitelnie białą szyję. Budzi się we mnie nieznane uczucie, chęć posiadania. Chwytam dłonią za jej kark i przyciągam prosto w moje usta.
Dym wypełnia teraz jej gardło, kiedy jej wargi niepewnie stykają się z moimi. To mokry, namiętny pocałunek z bardzo ostrożnym, jakby badawczym wstępem. Cara zarzuca mi dłonie na szyję, zaciskam dłonie na jej talii, pogłębiam pocałunek. 
Jej delikatne ciało ginie w moich ramionach. Ona jednocześnie pragnie mnie do szaleństwa, i panicznie się boi. Mnie podoba się to niezmiernie, czuję zafascynowanie, dziwną ekscytację. Podoba mi się wprowadzenie jej w cos innego, nieznanego. Myśl, że przeze mnie jej mały świat wywraca się do góry nogami. Że ode mnie zależy jej następny krok, jak ucieka, jak wraca i znów ucieka. 
Odrywam się od jej miękkich ust bardzo niechętnie, ale muszę zniknąć by narobić jej większej ochoty, by jej zmysły wybuchły i oszalały. Uśmiecham się lekko w bok, kiedy pozostawiam jej wargi w spokoju a ona niczym dziecko czeka na więcej z zamkniętymi oczami. 
Kiedy znów je otworzy, mnie już nie będzie. 

8 komentarzy:

  1. I tym sposobem pokochałam Cię bardziej niż dotychczas, pokłony dla królowej i jej dzieła ppwyżej! Lovelovelovelovelove!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. http://hunter-fanfiction-harry-styles.blogspot.com

    Detektyw Willow Hunter po długiej przerwie powraca do pracy. Jak się okazuje, do jej zawsze zgranego, odnoszącego sukcesy zespołu, dołącza tajemniczy, wydawać by się mogło nieco niebezpieczny agent FBI, Harry Styles. Wraz z jego pojawieniem się, w mieście rozpoczynają się masowe, niewyjaśnione zabójstwa i porwania. Willow zostaje zmuszona do indywidualnej pracy z mężczyzną. Harry twierdzi, że grupa morderców poluje na kobietę, natomiast Willow uważa to za czystą bzdurę.
    Zobaczymy, kto miał rację..
    "Kurwa, miałeś rację [..]"

    Przepraszam za SPAM pod rozdziałem, nie znalazłam jednak przeznaczonej do tego zakładki. Możesz to usunąć, zignorować, nie wiem, ale byłabym naprawdę wdzięczna, gdybyś weszła i przeczytała ;) Dziękuję :]

    OdpowiedzUsuń
  3. Zostałaś nominowana do Liebster Blog Award ! :)
    Zapraszam tutaj!
    http://druga-szansa-od-zycia.blogspot.com/p/nominacja.html

    OdpowiedzUsuń
  4. aaa, uwielbiam, uwielbiam! Całkowicie podbiłaś moje serce tym rozdziałem! Zdecydowanie jest to mój ulubiony rozdział. Czytałam to wszystko z zapartym tchem. Porównanie Zayna do tego pieska, było takie boskie. Oby ten staruszek wyzdrowiał jak najszybciej, to było takie szlachetne ze strony Cary. Nawet tego nie odczułam, ze rozdział jest krótszy od innych, czułam się jakby czas stanął i liczyły się tylko kolejne zdania. Uhh, jak Malik mógł sobie tak po prostu odejść?
    Z niecierpliwością czekam na następny, pozdrawiam i życzę szczęśliwego nowego roku!!
    xoxo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dodam jeszcze że poprzedni rozdział także był wspaniały. :)

      Usuń
  5. Super blog. Masz naprawdę świetny styl pisania i ciekawe pomysły na historie. Opowiadanie rewelacyjnie sie zapowiada, a akcja bardzo wciąga. Czekam na następny rozdział, kochanie <3 a gdy będzie ci sie nudziło zapraszam do mnie ( wbl-fanfiction.blogspot.com ) jest dopiero prolog ale bardzo zależy mi na twojej opinii :*

    OdpowiedzUsuń
  6. To jest nieziemskie... brak słów. Dosłownie. NIE UMIEM TEGO OPISAĆ, NIE DA SIĘ, a nie znalałam jedno słowo - cudownowspaniałonieziemskiecudeńko!

    OdpowiedzUsuń