poniedziałek, 22 grudnia 2014

Chapter 8: "Now I'm Lost somewhere"


I po prostu na niego patrzyłam.
Teraz siedzę w garderobie, wspominam każdy fragment od nowa. I pamiętam, że nie odrywałam od niego wzroku. Kiedy nawet w miarę kontaktował, wymruczał, że nie chce poznawać Cary. To bylo jak...
- Nie chcę - przerwał na zaciągnięcie się fajką - poznawać tej Cary. Chciałbym zobaczyć tą dziewczynę, która pali potajemnie papierosy. 
Nie nawiązaliśmy szczególnego kontaktu, ale poczułam się tak, jakbyśmy mogli razem coś zmienić. Nie wiem co, nie wiem nawet co mialam na mysli. On wytwarza w mojej glowie cos nieznanego, będąc obok niego po prostu odlatuję. I chociaż wstyd jest mi się przyznac; lubie to.
I nawet czuję, że nie potrzebuję nic więcej. Bo nawet teraz, kiedy znów jestem w klatce i chce mi się wymiotować na widok tych ludzi - wystarczy jedna mysl, wspomnienie, i znika. Przypominam sobie jak Zayn mówił, w jaki sposób poruszał ustami. Skupiam się na tych magicznych aspektach, odcinam się od wszystkiego co dzieje się w rzeczywistosci i: a niech was diabli.
Puk, puk. Ktoś wali do drzwi, nie reaguję, bo mi się nie chce. Powrót do pracy jest o wiele bardziej męczący niż zawsze, chce plakac, ale jestem silna. Muszę być, a wtedy wszystko będzie dobrze.
- Cara? 
Czyj to głos? Czyj to głos, ten jad i pogarda? 
- Masz pięć minut, moja piękna.
Zatrulam się, czy strawione żarcie samo podchodzi mi do gardła? Gdzie moje papierosy, gdzie te cholerne fajki. Chcę zapalic, tu i teraz, chcę dmuchnąć Will'owi dymem prosto w twarz, chce żeby zakrztusił się i zdechł na moich oczach. I wykrzyczę mu wszystko, i powiem, i pobiję, i odpłacę za wszystko co mi zrobil. 
- Przepraszam, już idę. 

Kurwa. Zbyt jasno, stanowczo za bardzo świeci mi po oczach. Mrugam jak popieprzony, oczy mi się kleją, co jest. W moich ustach jest chyba pustynia, jakaś pierdolona Sachara. Coś tu cholernie śmierdzi, tak bardzo, uh. O, to ja. Gdzie jestem?
Biała pościel? Duże, naprawdę duże łóżko z baldachimem? Kurwa, czy ja umarłem i jestem w jakimś pokurwionym niebie? Nie, nie. Przeciez ja trafiłbym do piekła, ha.
Glowa mi pęka. Co się dzieje, czuję się jak gówno. Wszystko jest szare i bez wyrazu, nie chce mi się nic a nic.
- Louis? - wołam do siebie, nic się nie dzieje. Muszę wyczołgać się z łóżka, nawet nie wiem która jest godzina ani...jaki dzień. Podnoszę się na rękach, ta pościel wcale nie jest taka biała, bo w niektórych miejscach jest prawie czarna, fu, to jakiś piach? Krzywię się i wącham swoją koszulkę - pierdoli jak sam skurwysyn. Ohyda. Dlaczego jestem w bokserkach, ktoś mnie zgwałcił? Odrzucam kołdrę na bok i staję na nogi; obraz lekko przechyla mi się w bok i tracę równowagę ale szybko i raptownie prostuje się. Och, lustro, jakie wielkie lustro. Podchodzę kulawo i opieram się o framugę; czy to powaznie ja? 
Mam twarz szarą jak najgorszy cement, oczy napuchnięte i podkrążone, sine wargi i kilka zadrapań na policzku. Chyba miałem całkiem niezłego tripa. Haha, nie sądziłem, że można mieć taką fryzurę. Nieźle, Zayn. 
Zaraz, zaraz. Coś mi świta. Podchodzę do szafki obok, biorę w rękę zdjecie oprawione w złotą ramkę. No jasne, ze tak. Siwe włosy, dziecinna morda. To musi być Horan.
Powoli wszystko układa się w całość. Zabalowałem, straciłem kontakt z rzeczywistością i jakimś cudem wylądowałem tutaj - u snobistycznego smroda. Tylko... Jak? 
Z przymrużonymi oczami opuszczam pokoj i wychodzę na przestronny korytarz; od chuja pokoi. Na intuicje schodzę na dół, gdzie do kurwy nędzy jest ktokolwiek? Nosz ja pierdole, potykam się o stopień i gdyby nie kocia zwinność juz leżałbym na glebie. Cóż za przyjemny poranek! 
- Hej, Malik - słyszę i odwracam się, kiedy stoję już na parterze. Bingo; Louis, Justin i Horan siedzą przy stole w kuchni. Miny mają raczej kiepskie, mój widok wcale ich nie ucieszył. No halo, to chyba dobrze że żyję, tak?
- Wyspałeś się? Kawy, herbatki? Śniadanko? - Justin rzuca mi cholernie nieprzyjemny uśmiech, automatycznie czuję się jak skarcony szczeniak z kulącym ogonem. Bycie twardzielem wymaga poświęceń więc wzruszam ramionami i wchodzę w głąb pomieszczenia, siadam na blacie i przyglądam się kolegom.
Lou jak zawsze przybrał minę męczennika z ułożoną grzywką, Justin siedzi na wkurwie, a Horan spogląda to na mnie to na Jusa z uniesioną głową i tak się zastanawiam, czy wygięcie łba w ten sposob nie prowadzi do jakiegos urazu kręgosłupa, czy cos.
- Mam dla ciebie pakiet, Malik. Zła wiadomość + zła wiadomość + pytanie. Od czego zacząć? - Biebs przestaje się "uśmiechać" i gapi się na mnie spod zmarszczonych brwi. Co ja takiego znowu zrobiłem? Czy każde zło świata jest moją winą? Ledwie wstałem z lozka, kurwa! 
- Dobrze, skoro wybrałeś najpierw złą nowinę, więc słuchaj - mówi sam do siebie i kaszle przez chwilę. No do rzeczy, Justin. Za co znów powinienem oberwać? Za dlugo spałem? Brzydko pachnę, nie pościelilem lozka? - Nie mamy mieszkania 
Informacje trafiają do mojej głowy znacznie pozniej niz zwykle, powtarzam to kilka razy. N i e mamy mieszkania? Co? Ta, jasne. Niby dlaczego, niby skąd, jak.
- Kolejna zła nowina: nie mamy ŻADNEGO hajsu. Zniknęło wszystko, co wazne. Nawet prochy w które inwestowaliśmy i ktore miały przynieść zysk. Jestesmy w dupie.
Chowam głowę w dłoniach i staram się oddychać. Jak? To niemożliwe. Skoro tak, dlaczego oni żyją? Dlaczego nie popełnili samobójstwa? Przeciez nie mamy nic, tak jak mówią; no nic. JAK? 
- I teraz pytanie: z kim byłeś na dachu u Sama? 
Ops. A więc tak. 
Nie odpowiadam przez dłuższą chwilę bo totalnie mnie zagielo i nie potrafię dobrać slow. Przecież... A, tak. Tak, tak, tak. Delevingne, tak, tak. Wpakowałem sie w gowno? Tak, tak. Ale moment, przecież ona zmyła się, nim wparował Bieber z Lou... 
- z nową koleżanką - odpowiadam już na spokojnie bo jestem pewien, że Jus nie domyśli się kim była "kolezanka".
Macham nogami w powietrzu i zastanawiam się nad beznadziejnością mojego życia. Nie mam mieszkania, hajsu też nie, i w jakiś chory sposob kręci mnie laska, na którą normalnie nie powinienem zwrócić uwagi. No i tak przyglądam się moim nogom, przyglądam i wkurwiam się jeszcze bardziej, bo chciałbym byc wyższy.
- Mogłeś dać jakiś znak życia, Zayn - mamrocze Louis i dalej próbuje zgrywać obrażonego po akcji z motorami ale widzę, że cieszy się cholernie, ze nic mi nie jest. Ha, nie mamy dachu nad głową i forsy ale głupiutki Louis jest uradowany, bo jego Zayn nie zdechł na dachu budynku.
- O co wam właściwie chodzi? Co, teraz będziecie święci i nigdy nie tkniecie prochów, a ze mnie zrobicie ćpuna i pojeba? W dupie wam się przewraca - warczę, czy oni muszą doszukiwać się we mnie byle gówna? Jebcie się, najlepiej zostawcie mnie w spokoju. 
- Kurwa, Malik - przerywa Justin, wstaje i podchodzi do mnie. Może moje serce zabiło ciut mocniej ale nie powiem, zebym nasrał w majtki ze strachu. - Nikt nie chce ci tu matkować, nawet nie chodzi żeś się skurwił jak szmata. Miałeś załatwić sprawę z tą lasią, tak? I co? I zamiast tego odleciałeś u Sama. Mówiłem ci, że zostawiam to w rękach twoich i Louisa. A gdyby tego bylo mało, pod naszą nieobecność opierdolono nam chałupę i pozostawiono z liścikiem na drzwiach. "Potraktujcie to jak wstęp do naszej zabawy, pt. "Odbiorę wam wszystko"". Kiepsko, co?
- Ale... - milknę, czuję się tak, jakby wylano na mnie kubeł zimnej wody.
Czy to znaczy, że blondi zrobiła mnie w konia a jej William... Nie, to przeciez mało prawdopodobne. Przecież sama od niego uciekała, nie zrobiłaby tego. Z drugiej strony, czy to moze byc zbieg okoliczności, że ojebano nas w tym samym czasie, kiedy zostałem sam a chłopcy pobiegli mi z pomocą? 
- To podejrzane, Zayn. Dostaliśmy cynka od zastrzeżonego numeru gdzie dokładnie jestes. Gdy po ciebie przyszliśmy, byles juz sam. Wychodzi na to ze osoba, z którą tam byłeś ładnie się nami zabawiła.

Nie czuję się dobrze, idę kolejną rundę i zaraz zemdleję. Glowa boli mnie jak cholera, skronie zaraz wybuchną. Źle mi się oddycha, dlaczego jest tu tak gorąco. Wszyscy się gapią, szczerzą i pokazują palcami:na mnie. 
Zawracam i maszeruję prosto do wyjścia. Nawet nie tracę czasu na zatrzymywanie się i pozowanie. Nie mam sił, potrzebuję odpoczynku. Jest mi coraz gorzej, jeżeli zaraz nie usiądę, to...
- O mój boże, Cara! - ochroniarz podnosi mnie na nogi, chyba odleciałam na kilka sekund. Unosi moje bezwładne ciało a kiedy dotykam stopami podłogi, trzymam się jego barku by znow nie upaść. Kobieta obok mnie wachluje mi twarz jakimś zdobionym wachlarzem, sprawdza mi czoło i co sekundę pyta, czy wszystko w porządku. Chcę jednocześnie powiedziec prawdę, i skłamać. Bo wiem ze powinnam dać z siebie więcej, że to moja praca i nie mogę się nad sobą użalać, ale mam zwyczajnie dosc. Chyba dłużej nie mogę.
- W prawdzie to nie, potrzebuję...
I bum. Ktoś wchodzi mi w słowo.
- Już dobrze, proszę ją zostawić. Zapewniam, że z moją partnerką wszystko w porządku. To tylko niewinny zawrót głowy, wracajcie do pracy. - Will uśmiecha się do mnie szyderczo, ochroniarz i kobieta odchodzą do swoich zajęć. - Ty również, Cara. Czeka cię jeszcze wiele pracy.
William wychodzi, zaciskam zęby.

Więc to modnisia wydała mnie Will'owi i to za jej sprawą opierdolono nam chałupę. Teraz rozważam czy zrobić z jej życia piekło, czy wielkie piekło. Gdybym nie był zajęty na tę chwilę szykowaniem się do wyjścia, już pewnie kipiałbym ze złości i rzucał wszystkim, czym popadnie. 
Dlaczego Niall ma wszystkie spodnie takie szerokie? Wszystkie zsuwają mi się z dupy, jak ja mam w tym prowadzić motor? Nie wspominając o pedalskich kolorach i dziwnych krojach, ale mniejsza o to. Zrzucam z siebie kolejne za duże portki i stoję w samych boksach, nie mam za wiele czasu na przymiarki kurwa mać, jebany grubas. 
- Zayn? 
Oglądam się za siebie, w dwiach stoi Louis z miną bardziej kwaśną, niż zawsze. Kiwam głową by wszedł do środka, nadal szukam jakis spodni. Może to dobrze ze tu przyszedł, przydałoby się wyjaśnić całą sytuacje, nie chcę mieć z nim spiny ani dnia dluzej. 
- Musimy pogadac, co? - mówię i sięgam po jakieś czarne, wydają się dość małe. Lou spuszcza wzrok i podchodzi do lozka, siada na krawędzi. I co mu powiedziec? Przepraszam, ze chciałem zarobić pieniążki? Rety, nienawidzę rozmawiac z ludzmi. Wolałbym napisac mu esemesa.
- Nie idź tam. Proszę 
Patrzę na niego lekko zdziwiony, mrużę oczy i czekam, aż to rozwinie. Nie rob tego Lou, nie rób scen. 
- Nie zaczynaj - odzywam sie w koncu i wsuwam na dupe nieco wyblakłe dżinsy. No nareszcie, te przynajmniej nie lecą w dół po kilku krokach. Zwężam je skórzanym paskiem i tadam, mogę jakoś chodzic. 
- Mowię poważnie. Możesz miec za duzo kłopotów, po co ci to. Przeciez mozna zarobić hajs w inny sposob, posprzedajemy tu i tam..
- Nie, Louis. Nie chce mi się latać po ludziach jak jebana dziewczynka na posyłki. Tu zarabiam szybciej, i więcej. Czy nie tak to powinno wyglądać? Poza tym nie mow mi o kłopotach, bo kiedy zajęliśmy się Samem wcale nie byłeś temu taki przeciwny - mówię na jednym wdechu i wkładam na siebie jakąś luźna koszulkę Horana i skórzaną kurtkę, obwiązuję szyję czarnym szalikiem i zakładam buty. 
- Co się z toba dzieje? Ciągle chcesz coś udowadniać, ale po co, komu? Justinowi? On się o ciebie nie troszczy, Zayn. Nie zalezy mu na tobie, tylko na kasie. Nie widzisz tego?
- A tobie? Tobie kurwa zależy? - parskam śmiechem i krzyżuje ręce. - Nie rób z siebie cioty Louis, dobrze wiesz, że potrzebujemy tych jebanych pieniędzy bardziej niz zawsze. Ja potrzebuję ich bardziej niz zawsze.
- Wiem o tym - szepcze, nie odrywa ode mnie wzroku. Mam dość tej rozmowy, to nie idzie w dobrym kierunku. - Wiem, że obiecałeś sobie zarobić tyle pieniędzy, by wrocic do domu i...
- Przestań - warczę, robię się zły. Na te tematy nie rozmawiamy, po prostu kurwa nie rozmawiamy. Nie chcę wściekać się jeszcze bardziej, kłócić się z nim i zrobic mu krzywdę, dlatego wychodzę. Przez trzaskiem drzwi słyszę:
- A mi naprawdę zależy.

Na Harlem śmierdzi tak samo jak zawsze, z wyjątkiem tego że dworzec jest pustszy niż zwykle. Gdzie wywiało te wszystkie bezdomne dzieciaki?
Niedlugo później jestem na polu i muszę przyznać, że nawet to miejsce jest mniej zatłoczone niż ostatnim razem. Czuję wrogie spojrzenia, zapach spalonych opon, półnagie dziewczyny latają mi przed nosem, ale nic z tego nie robi na mnie wrażenia. Może gdybym nie był tu w takich okolicznościach jakich jestem, doceniłbym klimat tego bojowiska. Teraz liczy się dla mnie szybka wygrana, kasa i powrót do tymczasowego domu. Nasz pobyt u Horana nie może trwać dlugo, jego starzy mogą wrócić w każdej chwili, dlatego lepiej jest mieć plan awaryjny. 
Wyścig zaczyna się za dwadzieścia minut, więc mam jeszcze czas żeby isc na bok i spokojnie zapalic papierosa, ewentualnie trzy. Skoro we Francji można brać różne popierdolone śluby, to pojadę tam z paczką miętowych Marlboro? Będziemy żyć razem aż nie wypalę każdej sztuki, a wtedy wezmę rozwód i poślubię jakieś nowe fajki na rynku.
I tak myśląc o niczym wkładam w usta fajkę i przeszukuję kieszenie, gdzieś miałem tą zapalniczkę. Dam sobie rękę uciąć, że pamiętałem o włożeniu jej do kurtki. Cholera, gdzie ona...
- Ognia? 
Zerkam na bok, właścicielka damskiego, słodkiego głosu pochyla się nade mną z odpaloną zapaliczką. Przykładam papierosa do żaru i zaciągam się mocno.
- Dzięki - odpowiadam. Powinna już iść, prawda? Ale ona nadal stoi. Popala jakiegoś linka i gapi się przed siebie. Czuję się dziwnie, ona nie wygląda jak osoba stąd. To znaczy, z Harlem na pewno; nie chcę być nie miły ani wyjsc na snoba, ale da się rozpoznać ludzi z tego gówna. Chodzi mi o to, że nie jest dokładnie stąd. Skąd się tu wzięła? I co lepsze, dlaczego mam wrażenie że gdzieś już ją widziałem, a nawet kojarzę jej głos?
- Mogę dać ci radę? - nie patrzy na mnie i cały czas pali. Czego ona chce? - Ten świat nie jest sprawiedliwy. Billy przyszykował ci niespodziankę po twojej ostatniej wizycie i wygranej. Przy pierwszym skręcie zwolnij gwałtownie, bo beton jest cholernie mocno wysmarowany jakimś śliskim gównem. - Gasi kiepa i odchodzi powoli. - Nie ma za co, Zayn.

Wsiadam na motor przygotowany przez Jusa i odpalam silnik. Nie wiem czy nieznajoma mówiła prawdę, czy może po prostu chce mnie zmanipulować. Jestem pewien, że już ją widziałem. Pamiętam jej brytyjski akcent i coś dziwnego w oczach, burza brązowych włosów...
Przecież to kelnereczka Louisa. Co dziewczynka roznosząca kawę robi w takim syfie? Nie wyglądała na taką co szlaja się po miejscach tego typu, zwłaszcza, ze stojąc obok mnie przypominała bardziej smierć, niż wesołą panienkę z fartuszkiem i notesem.
Przez moje myśli prawie zapominam o wyścigu, głośne "start!" budzi mnie do życia i na równi z przeciwnikiem wybijam się do przodu. Przez chwilę nic nie widzę, kask zachodzi mi ciepłym powietrzem i parą na szybie. Kiedy wszystko mija mogę skupić się na prowadzeniu, ryk silników dodaje emocji. A najlepiej jest, kiedy wiesz o co walczysz. I tak powtarzam sobie odkąd wyjechałem z Londynu i zasiadłem w tym burdelu, mieście, które nigdy nie śpi.
Pośród krzyków i warkotu naszych maszyn wreszcie widzę przed sobą pierwszy skręt. Serce bije mi jak szalone, bo to może okazać się moim byc albo nie byc. Jeśli miala rację, będę miał wygraną w kieszeni. Jeśli nie i posłucham jej rady, zostanę z zerem na koncie i obrażeniami. A kolejny sparing jest dopiero za miesiąc, z tego co mowil Bieber. Mogę też zignorować jej słowa i po prostu wjechać w to z wielką prędkością...
Dokładnie tak, jak mój rywal.

Pokaz dobiega końca, wracam do garderoby i pośpiesznie zamykam za sobą drzwi na klucz. Cisza. Zero oklasków, zero poleceń, zero Williama. Teraz jest zajęty napajaniem się blaskiem flashy, odpowiadaniem dziennikarzom i tak dalej.
Siadam przy toaletce z wielkim lustrem, kręcę się na obrotowym krześle. Dawno nie rozmawiałam z Phoebe, cholernie dawno. Ale ostatnio tyle się dzieje, że zapominam jak mam na imię. Gdyby tego było mało muszę dowiedzieć się czegos o sprawie z wujkiem. Kiepsko, a William najchętniej zamknąłby mnie w domu i wypuszczał na wybieg.
- Gdzie jesteś, "suko"? - P zawsze tak do nas mówiła. Do mnie i Jo, ale to nie było złośliwe. Z Jo też nie miałam dawno kontaktu, ale to nie tylko moja wina. Will nigdy ich nie lubił, a próby dodzwonienia się na "nasz" domowy telefon kończyły się fiaskiem.
- Halo - słyszę ponury głos w słuchawce i od razu się uśmiecham. P jeszcze nie wie z kim rozmawia, zawsze tak robi. Śmieję się cicho i dochodzę do wniosku, że warto wznowić z nimi kontakt. Nawet jesli Will będzie zły, trudno.
- Może milej, Phoebe? - chichoczę i dalej kręcę na fotelu. Co prawda opadam z sił i nadal kiepsko się czuję, ale kręcenie się nigdy nie wyjdzie z listy moich ulubionych czynności, nawet jesli prowadzą do porzygu. 
- O mój boże, cześć mała! - piszczy i prawię to widzę, jak momentalnie podskakuje w miejscu i trzyma telefon obiema dłońmi. Brakowało mi jej durnego charakteru. 
- Jakieś plany na dziś? Możemy gdzieś wyjść, pobujać się w trójkę. Jak kiedyś - mówię szybko, żeby myśli rozsądku mi nie przeszkodziły. Cisza, za dlugo cisza, cos jest nie tak. - halo? 
- Byloby super, Cara. Ale Jo ma dosyc bycia dla ciebie tylko rozrywką - robi mi się gorąco, nieprzyjemne uczucie ogarnia mój żołądek. Chce mi się wymiotować, cholera. 
- Jo wie, ze jest dla mnie najważniejsza, razem z tobą. Po prostu ostatnio miałam za dużo na glowie, naprawdę przepraszam... 
- W porządku. Mówi, że da ci jedną szanse. O 19 u mnie, zrobimy się na bóstwo i pojdziemy w melanż. Nie spóźnij się! 
Phoebe rozłącza się a ja uśmiecham. Udało się, Jo wybaczy mi kiedy przyjdę na miejsce, i znow będzie tak super, jak bylo wczesniej. Odpocznę od Willa, zwłaszcza, ze dziś będzie pracował do pozna i nawet nie zauważy, ze mnie nie ma - a nawet jesli, to wyjaśnię wszystko wizytą u przyjaciółek i tyle. Do tego chyba mam prawo, prawda? 

Mała kelnereczka miala rację.
Zahamowałem gwałtownie zaraz przed skrętem, a ten drugi wjechał prosto w poślizg. Chyba wiedział że się zapomniał, bo zaraz po straceniu kontroli nad motorem zaczął wyklinać na moją osobę. 
Teraz kończę ostatnie kółko, a on dopiero doprowadza się do porzadku. Nie widziałem wiele, ale z pewnoscia rozbił sobie luk brwiowy i przeorał mordę betonem. Elegancko.
Kończę wyścig i zsiadam z motoru. Nikt nie bije mi braw ani nie gratuluje, ale tez jest fajnie. Czekam na kopertę z hajsem, na spokojnie zdejmuję z głowy kask. Odpalam papierosa, znajduję przeklętą zapalniczkę w przedniej kieszeni spodni. 
Podchodzi do mine pani z bardzo... Sympatycznym biustem. Cholera, przydałoby się poznać jakąś nową koleżankę, bo zaczynam żyć w celibacie. Brunetka staje obok i wsuwa mi w dłoń białą kopertę wypchaną konkretną sumką. Uśmiecha się do mnie, nie mogę tego nie odwzajemnić. 
- Cześć - mówi seksownym głosem i oblizuje czerwone wargi. O rety, ciśnienie rośnie. Chowam pieniądze, nie odrywam wzroku od jej opalonej twarzy. To chyba jakaś latynoska, ma naprawdę kobiece kształty. 
- Tak... Cześć - odpowiadam i pozwalam sobie na jej dotyk. Dotyka moich ramion, chyba zaintrygowały ją sterczące obojczyki. Ależ mi gorąco, kiedy spoglądam w te ciemne, egzotyczne oczy i duże, duże...usta. Jest ubrana tak skąpo, stoi przy mnie prawie naga i bardzo chciałbym odjąć to "prawie". 
- A więc.. Odebrałeś już nagrodę? 
Czy ja się przesłyszałem? Zapominam nawet o papierosie w mojej dłoni, teraz chcę czegos innego.
- Jeśli ty nią jesteś, to chętnie odbiorę - mówię pewnym głosem, kobieta ukazuje białe zęby i chwyta mnie za rękę. Chyba jest starsza ode mnie, tak myślę. Ciągnie mnie w głąb pola, na sam koniec, gdzie stoi kilka przyczep i samochodów. 
Chyba wygrałem na loterii, bo wlasnie zarobiłem porządny hajs i bez wysiłku przyciągnąłem do siebie chodzącą seks bombę. Czyż życie nie jest piękne? 
Nieznajoma otwiera drzwi białego vana i gestem zaprasza mnie do środka. Bez oporów podążam jej krokiem i totalnie onieśmiela mnie, kiedy wchodzi po schodkach przede mną - o rany, dawno nie widziałem takich walorów. 
- Coś na rozluźnienie? - pyta, przed moimi oczami macha przeźroczystą szaszetką z białym proszkiem. Odpowiadam skinieniem głowy i siadam na dość miękkim materacu. 
Brunetka wysypuje zawartość na stolik obok materaca, kiedy nachyla się przed moją twarzą znów nie mogę oderwać wzroku; czy ona robi to celowo? Dam jej porządną nauczkę. Dosłownie porządną, bo po fecie zawsze mam podwojone libido. 
Wciągamy to w tym samym czasie, po dwie kreski na głowę. Pociągam nosem, piecze jak cholera i nieprzyjemnie spływa po gardle. Zerkam na towarzyszkę, w jednej sekundzie jej twarz znajduje się przy mojej, czerwone wargi otaczają moje usta. To cholernie namiętny pocałunek, zapominam o oddychaniu. Nie mogę zapanować nad dłońmi które jak opętane badają różne części ciała mojej koleżanki.
- Chyba dlugo nie używałeś, co? - chichocze i sprawnie pozbywa się swojej "koszulki". Widok jej nagich piersi podnieca mnie doszczętnie, są wręcz idealne, cholera. Przyciągam ją do siebie i usadawiam na swoich kolanach, siada na mnie okrakiem i wraca do całowania mnie po twarzy. Nie wiem jak, ale jestem już bez koszulki i spodni. Odwdzięczam się koleżance i zdejmuje z niej obcisłe spodenki razem z koronkową bielizną; tak jak myślałem robi to samo ze mną, po czym znów siada na mnie okrakiem. Lekko unoszę jej biodra w górę i przestawiam do przodu, opada mocno w dół, z naszych ust wydobywa się jęk zadowolenia. Podskakuje rytmicznie, kręci tyłkiem kółka i wbija mi paznokcie w plecy; jęczy tak głośno, że słyszy ją całe Harlem. 
Jest mi tak dobrze, mógłbym spędzić w ten sposob resztę życia. Prochy zaczęły działać, jestem znacznie bardziej pobudzony fizycznie. Nie odrywam dłoni od wielkiego biustu brunetki, a ona radzi sobie świetnie, naprawdę świetnie. Tak świetnie, że aż niepokojąco, bo nie chcę skończyć za wczesnie. 
Przekładam ją na plecy i wchodzę w nią z całej siły, krzyczy i drapie mnie po ramionach. Czuję jak pot ścieka mi po plecach, to szybkie tempo doprowadza mnie do granic.
- Jestem Margie - mówi i mocno zaciska uda.
 Miło cię poznać, Margie. 

Powoli szykuję się do wyjścia. Willa nie ma w domu, panuje przyjemna cisza. Jestem prawie gotowa, ciesze się jak dziecko. Brakowało mi kontaktu ze znajomymi, mam dosc siedzenia pod kluczem. 
W tle gra telewizor, przeglądam się w lustrze. Wyglądam dobrze, nawet nie widać po mnie zmęczenia - choć moze byc to zasługa paczki tabletek i witamin. Nie wystroiłam się za bardzo, bo nie wiem czy wpasuje się w towarzystwo. Ubrałam białe rurki z wyższym stanem, krótki, czarny top z adidasa i skórzaną kurtkę. Tak... Normalnie. Bez Zary, Chanel. Tak jak na wyjście z przyjaciółmi.

Naciągam na tyłek spodnie i pospiesznie je zapinam, zeby nie zsunęły się za szybko. Margie lezy na materacu, chyba nie ma ochoty odprowadzać mnie do wyjścia; caly czas uśmiecha się do mnie, ale nie odwzajemniam tego. Przeszła mi fascynacja jej osobą, skoro już ją "poznałem". Nawet zachowuje się jak gbur ale mam to w dupie.
Zakładam bluzkę i kurtkę, wsuwam buty bez wiązania sznurówek i rzucam krótkie "ciau". Wychodzę na świeże powietrze i zmierzam w stronę wyjscia z placu. Dookoła kręci się troche niebezpiecznych typków, tu i tam zauważam miejscowych ćpunów. Poza nimi innych jest całkiem sporo, ktoś chyba organizuje sparing dla "kapitanow". Obejrzałbym, gdyby nie fakt ze mam to w dupie. 
Idę sobie środkiem, elegancko i spokojnie, palę papierosa i myślę o swojej zajebistosci. Faza nadal lekko mnie trzyma, chce mi się żyć no i nic nie jest tak problemowe jak zawsze. 
- Hej, ty - słyszę za plecami ale ignoruję to i idę dalej, bardzo chce już wynieść się z tego miejsca bo doskwiera mi nuda. 
- Do ciebie mówię - silna dłoń chwyta mnie za brak i gwałtownie odwraca do tylu. O kurdę. To gościu, o ktorym mowila kelnereczka; i moj rywal jednocześnie. Faktycznie twarz ma trochę pozdzieraną, chyba nie umiało się kasku zabezpieczyć, co? 
- Spieprzaj - warczę i czuję, jak złość momentalnie ogarnia moje ciało. Panuj nad sobą, Zayn. Spokojnie. Wdech, wydech. 
- Nie sądzisz, że o czymś zapomniałeś, mały? - staję raptownie i gapię się na faceta. Za jego plecami pojawia się znajoma postac, egzotyczne spojrzenie... Margie? - Ups, chyba znalazłem kopertę wypchaną pieniazkami. 
Zagryzam zęby i bez Namysłów rzucam się z łapami na tego bruda. Mam ochote wrzeszczeć! Jak ta suka mogla to zrobic! Moja pieść ląduje w powietrzu, Billy chwyta ją z łatwością, wykręca mi rękę i unieruchamia. Przewyższa mnie masą z dziesięć razy, mam nikłe szanse. Kipię ze zlosci, przysięgam, ze go zabije. Go i tę jego sukę.
- Dobry był, Margie? - facet chwyta mnie za włosy i ciąga nimi na lewo i prawo. Wyrywam się i szarpię w powietrzu, ale na nic. - Dobry był ten mały, pieprzony arab? 
Moja złość sięga zenitu, wyciskam wszystkie siły i rwę się jak pojebany. Pot spływa mi po plecach, udaje mi się kopnąć wielkoluda w piszczel; ani drgnął. Wokół nas zbiera się widownia,wszyscy dopingują Yeti od którego próbuje się uwolnić.
- Nie trzeba było cwaniaczyć, dzieciaku - w jednej sekundzie grubas obraca mnie twarzą do niego, a chwilę później wszystko przed moimi oczami staje się czarne; obrywam petardę za petardą, mój nos krwawi i kręci mi się w glowie. Staram się ustać na nogach, chcę postawić na swoim i choć feta napędza mnie do działania, to dzięki prawom fizyki nie mam żadnych szans i po kilku minutach solidnego obrywania ląduje na ziemi. 
Nie czuję połowy twarz, kopniakami miażdży mi skronie. Tracę przytomność, w tle słyszę syreny policyjne, zamieszanie. Nie mogę złapać powietrza.

Z uśmiechem na twarzy zakładam płaszczyk i prawie wychodzę z domu. Chwilę stoję przy drzwiach; wszystko co potrzebne mam przy sobie. Cholera, gdzie te klucze? 
Ups, zapomniałam wyłączyć telewizor. W podskokach lecę po pilot, bo nie chcę się spóźnić do Jo. To taka perfekcjonistka że jestem pewna; zabiłaby mnie. Poza tym skoro to nasz "nowy początek" to chce wszystko odegrać jak należy i nie zawalić zadnego elementu, zwłaszcza kazaniem na siebie czekac. Co prawda taki to nowy początek nie będzie, bo nadal są sprawy, o ktorych nie mogę powiedziec ani Phoebe ani Jo. Może kiedyś, może jak wyjedziemy, albo za kilka lat. Teraz to zbyt niebezpieczne, a nie chce ich na nic narażać. Ani siebie.
Już mam wciskać czerwony przycisk, kiedy cos zwraca moją uwagę. BBC na żywo, nadają z Harlem... Znam to miejsce. O boże, przeciez to... Pościg policyjny? Reporterka nadaje, że policja odkryła miejsce nielegalnych wyścigów, pakują wszystkich, ktorych udaje im się złapać. Ranni? Jacy ranni?
To Zayn. Ratownicy podnoszą go z ziemi, wygląda okropnie. Nie rusza się, kładą go na ladzie i podłączają do skomplikowanych, przenośnych aparatur. Panuje wielkie zamieszanie, tu i tam rozstrzygają się bójki. Moj boze. 
- Poproszę taksówkę, potrzebuję dostać się jak najszybciej do szpitala w Harlem.

1 komentarz:

  1. Moja bogini!!!!! TAK jak obiecałaś to dodałaś szybciej niż zwykle boże ubustwiam Cię! A rozdział... chyba wiesz że nic nie trzeba mówić, nie? c u d e ń k o, love ya!!!!<3333

    OdpowiedzUsuń