sobota, 19 lipca 2014

Chapter 2 "The human stain"

*Nowy Jork rozpoczyna sobotni poranek słoneczną pogodą i przyjemnym wiatrem, który schładza zgrzane ciała mieszkańców. Można by rzecz, że to świetny dzień na rodzinny spacer po mieście, lub zwykłe wyjście na kawę ze znajomymi, bo przecież ludzi tu nie brak.
Simon Fletcher zaczyna swoją sobotę jak każdą inną, z nadzieją na jakąś ekstra premię od swojego szefa. Ostatnimi czasy jego portfel świeci pustką, dlatego mężczyzna podejmuje się pracy w weekendy, chociaż w ten czas powinien mieć wolne.
Żółty samochód z dużym znakiem "Taxi" to całe życie Simona. Nigdy nie miał problemów w tej pracy i musiał przyznać, że bardzo ją lubił. Podwożąc ludzi napotyka ciekawe osoby, poznaje ich historie, zawsze zamieni z kimś dwa słowa.
Fletcher zaparkował samochód na tym samym parkingu, którego używa od wieków. Teraz idzie w jego kierunku raźnym krokiem, uśmiecha się na jego widok i spokojnym ruchem wyciąga kluczyki z bocznej kieszeni marynarki. Gdzieś w głębinach myśli dotyka go nikłe przeczucie, coś na wzgląd uprzedzenia; ten dzień będzie zły. Oczywiście, Simon bierze to za zwykłą brednie i odsuwa natarczywe teorie w kąt. Otwiera drzwiczki od strony kierowcy, uruchamia sprzęt wewnątrz samochodu i już wsiada do środka, gdy słyszy mocne pukanie w szybę przy siedzeniu pasażera; wzięty z zaskoczenia podskakuje na fotelu i chwyta się za pierś - strach nie służy jego sercu. Z lękiem spogląda na bardzo sympatycznego chłopca przystawiającego twarz do szyby i powoli się uspokoja; przez chwilę myśli nawet, że to tylko dzieciak potrzebujący podwózki. Młodzieniec ma karmelowe włosy zaczesane do góry i szczere, miłe spojrzenie jasnych oczu. Simon pozwala sobie na uniesienie kącików ust i jednym kliknięciem uchyla szybę przy nieznajomym chłopcu, na co ten reaguje przyjaznym uśmiechem. Urocze dziecko, myśli Fletcher.
- W czym mogę pomóc, mój drogi? - pyta z najwyższą uprzejmością, całkowicie skupiony na rozmowie z blondynem. Parking jest pusty, o tak wczesnej porze niewiele osób wynurza się z domu; zwłaszcza, że jest sobota. Kiedy młodzian nie odpowiada, rozum Simona podpowiada mu, że coś jest nie tak. Chłopak nagle parska śmiechem, jego wzrok ucieka za plecy mężczyzny. Ciśnienie we krwi kierowcy wzrasta gwałtownie, automatycznie odwraca się w kierunku spojrzeń nieznajomego; potężne uderzenie miażdży mu głowę, świat przed oczami wiruje szalenie, aż ostatecznie nastaje głucha ciemność i wszystko znika w mroku.
- Świetna robota, Zayn

Zegarek.
Po głowie ciągle chodzi mi ten cholerny przedmiot i nie mogę zająć myśli niczym innym; nawet powrót do Londynu nie jest tak ekscytujący, jak powinien. To znaczy, cieszy mnie, że zobaczę się z rodziną, ale słowa tego chłopaka nie dają mi spokoju. Co, jeśli to prawda i całą winę za to wszystko ponosi William? Nie mogę wyobrazić sobie, żeby zamknął kogoś w piwnicy i nie wspomniał mi o tym ani słowem. 
- Wiem, że to tylko weekend - mówi Will, przerywając mi zaciekłe rozmyślanie. - Ale będę za tobą bardzo tęsknił, wiesz? - chwyta mój podbródek i pewnym ruchem odwraca twarz w jego stronę; zapach drogich, zbyt intensywnych perfum drażni mój nos. Mam ochotę odsunąć go od siebie, powiedzieć, żeby dał mi trochę luzu i nie trzymał na smyczy. Zamiast tego uśmiecham się delikatnie i odpowiadam, że ja również. To absolutne kłamstwo i dobrze o tym wiem, ale wolę, żeby usłyszał to, co chce. Dwa dni bez Willa będą dla mnie super odpoczynkiem.
- Cara, chciałbym z tobą o czymś porozmawiać, zanim wylecisz - rozgląda się po lotnisku jakby upewniając się, że nikt nie dosłyszy jego słów. Poczekalnia przed odprawą jest na tyle duża, że siedzimy praktycznie sami. Skupiam się na tym, co chce mi powiedzieć i wpatruję sie w te puste, wyblakłe niebieskie oczy.
Otrwiera usta i prawię słyszę słowa wychodzące z jego ust, kiedy dźwięk mojego telefonu wszystko zagłusza. Szepczę słabe "przepraszam" i wyciągam z kieszeni spodni srebrnego iphona. Jedna wiadomość. Przyciskam "open" i wczytuję się w całkiem długi tekst od nieznanego numeru. Po kilku sekundach oczy zachodzą mi łzami, Will obejmuje mnie ramieniem i natarczywe wypytuje, co się dzieje.
- "Szanowna pani Cara Delevingne" - cytuję wiadomość, próbując zapanować nad drżącym głosem - "Z przykrością informujemy o krytycznym stanie pani wuja, Simona Fletchera, który został napadnięty dnia dzisiejszego w okolicach piątej nad ranem. Obecnie znajduje się w Mount Sinai Hospital przy 100th Street i Fifth Avenue. Z wyrazami współczucia, doktor George Willton".

Och, co za pracowity dzień.
Umowa, na którą zgodził się Lou wydaje się strzałem w dziesiątkę - mamy konkretną listę osób, konkretnych klientów więc nie ma opcji, żeby ktoś zrobił nas w trąbę. Lou mówi, że trochę boi się przebywania w mieszkaniach tych "kupców" ale przypominam mu, że ma mnie i wtedy mu lepiej.
Pierwszą osobą ma być niejaki "Dexter";  mieszka na Times Square, więc to jakiś kasiasty typ. Wsiadamy z Louisem w taksówkę i podśmiewamy się, bo automatycznie na myśl przychodzi nam poranek z Simonem Fletcherem i jego skarbami. Co do tego, to wciąż jestem pełen podziwu dla naszej ciężkiej pracy - wszystkie błyskotki sprzedały się jak ciepłe bułeczki, więc jeśli uda nam się opchnąć wszystkie dragi, które nam zostały, powinniśmy odzyskać mieszkanie Louisa, a wszystko powoli zacznie wracać do normy. Poza niedokończonymi sprawami w moim domu, którymi zajmę się, gdy zakończymy bitwę o dwupokojowe gówno. Cóż, do tego wszystkiego dochodzi jeszcze problem z kradzionym zegarkiem... Louis śmiał się, że moglibyśmy podać ich na policję za kradzież i przetrzymywanie w piwnicy; może gdybym był cipką postąpiłbym w ten sposób, ale z doświadczenia wiem, że takie akcje nie mają sensu - William i spółka to zbyt wysoko posadzeni ludzie, by policja zachowała sprawiedliwość. Nie dość, że wyszlibyśmy na frajerów, to problemy z tymi bałwanami wzrosłyby dwukrotnie. Jeśli nie bardziej.
- Siedemnaście dolców, chłopcy - mówi kierowca; Azjata, jakoś po trzydziestce. Lou wyciąga pomięte banknoty i ciska nimi w otwartą dłoń faceta czekającego na zapłatę. - Dziękuję. Słyszeliście o napaści na taksówkarza, moi mili? Aż strach ludzi wozić! Nie chcę nawet myśleć, co byłoby gdybym...
- Jasne, do widzenia - przerywa Louis i z mieszanymi uczuciami opuszczami żółty pojazd. Widzę, jakie spojrzenie rzuca mi przyjaciel; boi się. Zawsze był łagodniejszy ode mnie, spokojniejszy, miły. Podchodzę do niego, kładę dłoń na ramieniu i uśmiecham się delikatnie. Nie sądziłem, że jeszcze potrafię to robić, ale udaje się i Lou odwzajemnia uśmiech.
Przy pukaniu do drzwi mieszkania Dex'a sam poczułem coś na wzgląd nieprzyjemnego uczucia w żołądku. Nie daję tego po sobie poznać, bo udzieli się to też Louis'owi, a wtedy obydwoje wrócimy do domu Horana z pustymi rękoma, z przegraną sprawą na koncie.
Kiedy nikt nie otwiera po prostu wchodzę do środka, chociaż Lou ma przed tym spore opory. W mieszkaniu jest cicho, dopiero po około trzech minutach ktoś wychodzi nam na spotkanie.
Wysoki, czarnoskóry mężczyzna otulony miękkim, fioletowym szlafrokiem z motywem panterki. Uśmiecha się do nas zawiadacko, a moje metr siedemdziesiąt pięć wzrostu nagle wydaje mi się nadzwyczaj małe. Cholerny Louis i jego cholerne pięć centymentrów więcej.
- Witam - mówi, a jego głos jest niski i w jakiś sposób paskudnie obślizgły. Podchodzi do drzwi, zamyka je na klucz, a ja nie muszę patrzeć na przyjaciela by wiedzieć, jak wielkie są teraz jego oczy. - Interesy to interesy, prawda? Poproszę więc co moje, a wy dostaniecie, co wasze.
Wyciągam z plecaka odliczoną działkę, ostrożnie trzymając ją w dłoni. Czarnuch bierze niewielki woreczek i wsuwa mi w rękę dokładną ilość pieniędzy liczonych na naszych oczach. Uśmiecham się z satysfakcją i już mam wychodzić, kiedy słyszę:
- Pozdrówcie ode mnie Delevingne, chłopcy

Mount Sinai Hospital jest jednym z najlepszych szpitali w NY i jestem prawie pewna, że Simona przyjęto tam tylko ze względu na mnie. To ogromny budynek przy wschodniej ścianie Central Parku; tu zawsze brak miejsc.
Podchodzimy z Willem do recepcji; z nerwów cala się trzęsę, więc obejmuje mnie w pasie. Pracująca tu kobieta jest okropnie niesympatyczna, ale kiedy podaję swoje nazwisko nagle cała jej wrogość ulatuje w powietrze, a ona przybiera zupełnie innych wyraz twarzy. Udaje nawet zmartwioną, wredne babsko. Kieruje nas do sali 241, gdzie za piętnaście minut ma zostać przeniesiony mój wujek; teraz znajduje się na OIOM'ie, gdzie lekarze walczą o jego życie.
- Jestem pewien, że wszystko będzie dobrze. Sim to twardy koleś, da radę - mówi Will, ale kompletnie ignoruję jego słowa. Mój smutek i przygnębienie ulegają w złość, bo nie potrafię zrozumieć jak pozbawionym uczuć trzeba być, żeby napaść na zwykłego, ciężko pracującego człowieka. Nie był nikomu niczego winien, nie miał też tak wiele, żeby wybrać akurat jego na ofiarę rabunku. I to wszystko działo się w pieprzony, biały dzień. Nie do wiary.
- Rozumiem, że rodzina? - słyszę głos pielęgniarki na dyżurze, przy korytarzu wuja. Ta jest znacznie sympatyczniejsza od recepcjonistki, chociaż pozory mogą mylić. Podchodzi do nas a we mnie od razu uderza zapach podobny do gabinetu dentystycznego.
- Tak, to siostrzenica pana Fletchera - William wskazuje na mnie, pielęgniarka zachęca nas, byśmy usiedli i poczekali na lekarza prowadzącego. Robimy tak, jak poleca a ona wraca do wykonywania swojej pracy. Czas wlecze mi się niemiłosiernie, jestem spięta jak cholera. Wiem, że moi rodzice nie utrzymują bliskich kontaktów z wujami, ciotkami i innymi krewnymi, ale wuj Simon zawsze był dla mnie bardzo dobry i jako jeden z nielicznych nie wywoływał stałej presji. Jest zupełnie inny niż mama i tata; taki bezproblemowy i wolny, radosny mimo tego, że nie żyje w wielkim dostatku.
Nie dziwi mnie, że póki co jestem jedyną osobą w poczekalni; żona wujka zmarła cztery miesiące temu, a Beth jest jego jedyną córką i pracuje w Azji, więc jej przyjazd jest bardzo niepewny.
- Och, wnioskuję, że panna Delevingne. Proszę ze mną - podskakuję na krzesełku i od razu w oczy rzuca mi się duże łóżko na kołach, pchane przez trójkę pomocników - a na nim wujka, podłączonego pod skomplikowaną aparaturę. Zabierają go do sali, w którą wprowadza nas główny lekarz, pan Willton. Pomieszczenie jest przedzielone szybą; za nią leży Simon, kilka pielęgniarek krąży wokół niego i upewnia się co do stanu, w którym się znajduje. Jedno jest najważniejsze - że żyje.
- Pani wuj został napadnięty prawdopodobnie przez dwójkę mężczyzn - lekarz zabiera głosu, nie odrywa wzroku od pacjenta za szybą. - Policja sporządziła wstępną notatkę i sprawa jest już w toku, oprawcy zostaną złapani. Pan Simon nie wylądowałby na intensywnej terapii, gdyby nie wylew spowodowany nagłą paniką, skokiem ciśnienia. Został zraniony w głowę, otumaniony, słabe serce nie wytrzymało - i stało się. Robimy co w naszej mocy, by utrzymać go przy życiu. Bandyci zabrali wszystkie cenne rzeczy pana Fletchera; obrączkę, łańcuszek oraz wszystkie pieniądze, które miał przy sobie; z tego co mówi córka poszkodowanego, zazwyczaj ma przy sobie dużo gotówki, bo jeżdżąc załatwia też sprawy w bankach i urzędach.
- Toż to karygodne - przerywa Will, chociaż w ogóle nie widzę po nim, żeby ruszała go ta cała sytuacja. Ja wpatruję się w wuja i uważnie słucham słów lekarza, chociaż wstrząsają mną do granic.
- Rozumiem przez co musi przechodzić rodzina pana Fletchera -
Lekarz kiwa głową i ze szczerym współczuciem przygląda się bezradnemu mężczyźnie za cienką szybą. - Ci, którzy go napadli wiedzieli co robią; zniszczyli cały samochód pani wuja. Ale... żaden przestępca nie jest doskonały, prawda? 

Opchnęliśmy wszystko, co mieliśmy do sprzedania i teraz mamy wystarczającą kwotę na spłatę długu za mieszkanie, i trochę hajsu na plusie. Louis umówił nas z tym pieprzonym Danielem, więc damy mu pieniądze i jeden problem będzie z głowy.
Nie do końca wiem co zrobić w sprawie Williama i jego cholernej bandy; oczywiscie nie mówię tego Louis'owi. W mojej glowie jest pewien maleńki zarys planu, który mógłby wypalić, ale wtedy prawdopodobnie skazałbym się na śmierć... Chyba, że William przyjąłby to jako wyzwanie i oddał mi zegarek. W końcu jego modeleczka na coś się przyda.
Central Park jak zawsze wypełniony jest tłumami ludzi i turystów. Zawsze bawi mnie, z jaką perspektywą przyjeżdżają tu ludzie; przecież to ten słynny Nowy Jork! Żółte taksówki, budynki sięgające nieba i czysta karta, by zacząć lepsze życie. Gówno prawda. To najbardziej zasyfione miasto, jakie znam; nigdzie nie ma tak wielu ćpunów i zniszczonych dusz. Ha. Przecież ja też po raz pierwszy przyjechałem tu z myślą, że uda mi się zacząć od nowa. Ale sytuacja w domu nie pozwoliła na beztroskie życie w wielkim mieście; trzeba było czym prędzej zarabiać pieniądze i wracać do domu, żeby poskromić bestię.
- Gdzie on jest? - mruczę, schodząc na wschodnią część; typowo zagrodzony zaułek między blokami. Daniel powinien być za niecałą minutę. Louis opiera się o ścianę i wygląda na bardzo złego. Nie dziwię mu się wcale, bo też jestem wkurwiony: na nas, na Dana i wiele innych rzeczy. Bo gdyby się nad tym zastanowić, mogliśmy nie brać u niego pożyczki na prochy, ale on też wcale nie musiał od razu zabierać nam mieszkania. Dzięki, brachu, zafundowałeś nam kilka świetnych nocy na szarym bruku; oczywiście nie było to nic nowego, ale mimo wszystko.
- Miło mi was widzieć - odwracam się, Daniel stoi tuż obok mnie. Jak zawsze jego włosy wyglądają niczym świeżo wylizane przez psa; lśniące od nadmiernej ilości żelu i gumy. Jego zielone oczy połyskują w świetle dnia; fałszywe i dumne.
- To nie jest spotkanie towarzyskie, oddawaj kluczyki i zabieraj swoje pieniądze - warczę, bo darzę gościa szczerą nienawiścią. Przecież wie jak to jest, kiedy chęć wciągnięcia jest silniejsza od samego ciebie.
- Naturalnie -mówi, spokojnie i powoli. - Mam nadzieję, że rozumiecie całą sytuację. Nie zrobiłem tego ze złośliwości, ale gdyby nie to, byście ciągnęli ten dług w nieskończoność. - uśmiecha się bezczelnie i podchodzi do Louisa; sekundę później trzy czwarte naszego zarobku ląduje w jego rękach. Kluczyki lądują w dłoni mojego przyjaciela, Daniel odchodzi raźnym krokiem w stronę ukicy; jak gdyby wcale nie okradł nas z tylu pieniędzy. Bo dla mnie to jest kradzież i tyle - przecież mógł pozwolić nam na spłacenie w innym terminie. Pali się, czy jak? Cholera.

Droga do domu jest zupełnie inna, niż podczas pędzenia do szpitala. Jest spokojniej, bo przynajmniej mam tę świadomość, że Simon żyje i ma szansę. Lekarz powiedział, że zadzwoni do mnie, kiedy wuj przebudzi się chociażby na chwilę i będę mogła z nim porozmawiać. Policja jest w kolejce do rozmowy z Simonem, ale - jako rodzina - przekazałam im, że będą mogli zadawać mu pytania dopiero wtedy, kiedy odzyska siły.
Pogoda jest dość ładna, kiedy wracamy do domu. Świeci słońce, chociaż nie ma upału. William siedzi za kierownicą i wolną ręką głaszcze mnie po udzie. Jest już zniecierpliwiony, przecież nie będzie czekał w nieskończoność.
- Mieliśmy porozmawiać, prawda? - Will przerywa ciszę i spogląda w moją stronę; jego oczy pociemniały, majaczy w nich ten dziwny błysk, który pamiętam sprzed miesiąca.
- Jestem zmęczona, skarbie - mamroczę, delikatnie odwracam twarz do okna, żeby uniknąć jego wzroku. Nienawidzę tego napięcia, boje się go. Powoli dojeżdżamy do domu, William milczy. Chcę zapalić, potrzebuję nikotyny. To niesprawiedliwe, że Simon doznał takiej szkody, a mi uciekł samolot i okazja na spotkanie z rodziną.
- Cara, minął miesiąc... - znów zaczyna, jego dłoń wędruje w górę, i w górę. Nie ruszam się, bo nie chcę go denerwować; i tak od kilku dni chodzi wściekły jak osa i kiedy myśli, że nie widzę wyżywa się na pracownikach i wszystkich dookoła.
Podjeżdżamy pod zdobioną bramę, Will uchyla szybę i wpisuje kod. Parkuje samochód w garażu większym niż wielkość typowych domków jednorodzinnych. Moje więzienie... Tfe. Karcę się za tę myśl, przecież William mi pomaga, robi wszystko, by bylo mi dobrze. Kocha mnie.
Już mam wysiadać z samochodu kiedy jego telefon zaczyna wibrować - jeden z trzech komórek. Dziwi mnie, że to akurat ten, bo rzadko kiedy ktokolwiek dzwoni pod owy numer; Will tłumaczył mi kiedyś, że to alarmowy telefon, używany tylko w ważnych sprawach. Żeby nie wyjść na zbyt ciekawską, udaję, że szukam czegoś pod fotelem, nasłuchując.
- Czego chcesz, Bran? Już ci mówiłem, żebyś nie zawracał mi dupska z byle... - urywa i prawie czuję, jak cały sztywnieje. Zaciska lewą pięść na skórzanej posadzce, czeka.
- Jesteś pewien? Musisz być tego pewien w stu procentach, nie zacznę akcji od tak, bo co jak... George i Jordan potwierdzili tożsamość obojga? Jasna cholera... - syczy, ale jego głos nie jest zły. Znam go na tyle dobrze, by móc tak powiedzieć; jest podniecony, zaintrygowany. Moja ciekawość rośnie z każdą chwilą i prawie rzucam się na niego z miliardem pytań, ale w ostatniej chwili przytomnieje i mamrocząc udaję, że wciąż nie mogę odnaleźć wymyślonej zguby. Powietrze w samochodzie gęstnieje, niemal słyszę nadwyraz szybkie bicie serca Williama. Zagryzam wargę i dokładnie wsłuchuję się, kiedy szyderczym głosem przerywa ciszę:
- A więc chłopak nazywa się Malik?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz