niedziela, 13 lipca 2014

Prolog


  W paczce po papierosach świeci pustka, dwie sztuki kołyszą się na boki. To zajebiście chłodny poranek; trzęsę się z zimna i otulam przemokniętym płaszczem. Przedostatni papieros smakuje lepiej niż zwykle, szary dym łaskocze mnie w gardło; spędzenie dzisiejszej nocy po raz wtóry poza domem napaja mnie melancholią.
   Opieram się plecami o zimny beton wysokiego budynku. Po przeciwnej stronie ulicy migają światła flashy, kręcą się tłumy nadętych ludzi sypiących kasą na prawo i lewo. Dotyka mnie czyste obrzydzenie, wzdycham. Znów wpakowałem się na tą pieprzoną dzielnice snobów, cholera. Niestety, ale tylko tu można znaleźć coś ciekawego po zmroku. Z resztą, Louis ma pojawić się tutaj za jakieś trzydzieści minut.
  - Cholera - warczę, kiedy jakiś burak wystrojony w garnitur droższy od mojego domu popycha mnie barkiem. - Uważaj jak łazisz, komercyjna kurwo!
Obrzuca mnie pogardliwym spojrzeniem z dziwnym błyskiem w oku i szybko przebiega przez ulicę, najwyraźniej spóźniony. Przeklinam na niego jeszcze przez chwilę, aż znika mi z oczu, a ze mnie uchodzi złość. Z otoczonego dziennikarzami budynku dochodzą głośne śmiechy, przy mosiężnych drzwiach pojawia się kilkoro - chyba - modelek, które kojarzę z czasopism przeglądanych przez matkę. Przewracam oczami.
Faceci wokół nich ślinią się i obejmują je w pasie. Z grymasem zniesmaczenia kręcę głową i zaciągam się papierosem. Wszystkie wyglądają jak żywe lalki, idealne i trochę wychudzone. Mam kompletnie dosyć wpatrywania się w ten "piękny" świat rozgrywający się po przeciwnej stronie ulicy, ale coś w tej odmiennej rzeczywistości nie pozwala mi na oderwanie wzroku. Dostrzegam to kątem oka i zauważam coś jeszcze: faceta, które bezczelnie wpakował się w moje ramię. Gość wskazuje na mnie palcem, mamrocząc coś do swoich kumpli. Ha, świetnie, Zayn. Jak zawsze musisz wpakować się w kłopoty, nawet kiedy nic nie robisz. Cień rzucany przez pobliską latarnię skrywa moją twarz w mroku, kiedy przyglądam się grupce mężczyzn po trzydziestce; wszyscy gapili się w moim kierunku. Czuję, że tłumiona we mnie złość wzbiera na sile, a ich okrzyk tylko pogarsza sprawę.
Gotowy na awanturę, wyłaniam się z cienia i robię krok w przód. Grupa gwiżdże i przywołuje mnie do siebie. Oblizuję usta, koncentrując się na świecie przede mną. Sami ważniacy, ich laski z wybiegu i podstawiona policja, która i tak przymknie oko na każde ich wykroczenie. Podsumowując, moje szanse są mniej więcej równe zeru. Przechodzę przez ulicę.
- Czego? - rzucam, dopalając papierosa. Deszcz powoli ustaje, chociaż pod daszkiem budynku niewiele to zmienia. Czuję mieszaninę miliona drogich perfum i robi mi się niedobrze. Gość, który przywalił mi barkiem wykrzywia twarz w cynicznym uśmiechu i podchodzi bliżej, teraz stojąc na czele swojej świty.
- Czy możesz, proszę, nie palić tych tanich papierochów przy dżentelmenach? Ich zapach potwornie mnie drażni... - patrzy prosto w moje oczy, nie przestaje się uśmiechać. Jego kumple potakują, nie odwracają ode mnie wzroku. Jednocześnie chce mi się śmiać i roztrzaskać ich łby o beton; nie sądziłem, że dorośli, podobno ważni ludzie mogą zachowywać się gorzej od moich znajomych mieszkających na ulicy. Żenada.
- Zamiast pieprzyć głupoty, możesz od razu przejść do rzeczy, koleś -  chcąc nie chcąc wypuszczam gęsty dym prosto w twarz ważniaka, nie odsuwając się nawet na milimetr, kiedy reszta gburów rzuca się w moją stronę. Pięści kilku z nich przelatują mi przed oczami, ale wtedy ten ich przywódca unosi dłoń w górę, a oni, jak na zawołanie, znów stoją prosto tuż za jego plecami.
Zauważam, że panienki (mam na myśli te modelki, żeby było jasne) cofają się w tył, wpatrzone w nas jak w coś straszliwego. Niektóre są bliskie płaczu, inne kręcą głowami i mamroczą coś pod nosem. Uśmiecham się, kiedy jedna z nich, wysoka i ciemnoskóra, wskazuje na mnie palcem a jej buźka gwałtownie blednie. Czy one mają mnie za potwora? Przecież to ich alfonso rozpoczął to przedstawienie.
- Wiesz co, powiem ci jedną, ważną rzecz - zaczyna wódz, i prawie parskam śmiechem, bo totalnie nie wychodzi mu ukrywanie złości pod maską cwaniactwa; widzę, jak zaciska szczękę i zgrzyta zębami. - Nie podoba mi się, że tacy jak ty przychodzą w miejsca takie, jak to, zachowują się jakby nic ich nie obchodziło, a do tego... Do tego nie masz nawet pojęcia, z kim zadzierasz, młody. Gdybyś okazał choć trochę szacunku... - przerywa, podchodząc o krok bliżej mnie. Znów jest mi niedobrze od zapachu jego wody kolońskiej, mam wrażenie, że na mojej twarzy zagościł bezczelny grymas obrzydzenia. -...Wtedy być może okazałbym względem ciebie jakąś łaskę. Ale teraz... Jak ci na imię, chłopcze?
Czuję, że moje mięśnie automatycznie zamieniają się w kamień. Mam dość tego cyrku, tego, jak traktuje mnie ten kutas i całego obrzydliwego społeczeństwa, w którym się znalazłem. Zerkam na złoty zegarek przy moim prawym nadgarstku; to jedna z kilku wartościowych rzeczy, które posiadam. Rodzinna pamiątka, a jako, że jestem najstarszy z rodzeństwa, powędrowała do mnie. Louis ma jeszcze pięć minut, więc mam nadzieję że szybko to skończę.
- Że co? - unoszę brwi w geście teatralnego zdziwienia - Dziwi mnie, że nie znasz mojego imienia... Powinieneś, bo jestem kolesiem, który rozpieprzy ci facjatę na oczach twoich ziomków i kobiet - Złość bierze nade mną kontrolę; kierowany emocjami popycham nieznajomego do tyłu, wykorzystuję moment zaskoczenia i dwukrotnie okładam pięścią jego mordę. Pachołki podtrzymują go pod pachami, kiedy traci równowagę i pochyla się w przód. Dopiero teraz zauważam, że rozwaliłem mu nos, a chodnik pod nim barwi się gdzie  nie gdzie na czerwono. Ups.
Dziewczęta piszczą i odskakują w bok, nawijąją jak katarynki, dwójka mundurowych zbliża się w naszą stronę. Robią ledwie kilka kroków, kiedy zostają zatrzymani gestem ręki przewodniczącego, tak jak wtedy. Spodziewam się jakiegoś ataku ze strony gościa, któremu złamałem nos, ciosu, pchnięcia nożem, cokolwiek, a on tylko prostuje się chwiejnie, zakrwawioną twarz wykrzywia w pół uśmiechu; jest wściekły.
-... Ty. - zanosi się krótkim, chrapliwym śmiechem, wskazuje na mnie palcem. Stoję bacznie na miejscu, nie ruszam się nawet na milimetr. - brać go, chłopcy.
Rozpoczyna się agresywny taniec, w którym jestem główną gwiazdą. Pięciu rosłych facetów rzuca się na mnie, ich siła powala mnie na kolana, ląduje na szorstkim tworzywie chodnika. Cholera. Dasz radę, radziłeś sobie w gorszych sytuacjach, pamiętasz? Walczę z nimi zaciekle, szarpię się na wszystkie strony i w końcu staję na prostych nogach, moja pięść momentalnie ląduje przy zębach pierwszego lepszego pachołka. Wypluwa trzy, zakrwawione zęby i ogarnięty szałem ciśnie pięść w moją stronę. Przeszywający ból rozprzestrzenia się pod moim lewym okiem, czuję pękające naczynka, upadam w tył podtrzymywany przez tych skurwysynów. Potężny kopniak prosto w mój brzuch sprawia, że dławię się powietrzem, płuca odmawiają posłuszeństwa. Nie mogę oddychać, przed oczami pojawiają się mroczki. Jeden z gości mówi coś do mnie, ale nie słyszę, kręci mi się w głowie. Dochodzę do siebie wtedy, kiedy ten główny podchodzi do mnie, wciąż trzymanego za ramiona. Spogląda z satysfakcją, jest z siebie dumny, chociaż to oni wykonali całą robotę za niego. Jeszcze tylko chwila, kilka wydechów; słodkie powietrze. Gdzie, do kurwy nędzy, jest Louis?!
Nie spodziewał się, że tak szybko podniosę się z ziemi i przywalę mu w zęby. Coś w jego szczęce zazgrzytało paskudnie, odskakuję w prawo i kwestią sekund jest umknięcie tym ogrom. Kilka sekund za późno, kurwa mać. Porywają mnie w swoje umięśnione łapska, teraz znacznie mocniej, niż przed zgruchotaniem szczęki ich szefa.
- Pieprzony gówniarz - słyszę z jego ust, znów zbliża się do mnie. Pachołki trzymają mnie mocno z każdej strony; przysięgam, że nie mogę nawet drgnąć. - Myślisz, że jesteś taki twardziel, co? Zatem...
Spluwam mu na marynarkę. Jego twarz wykrzywia czysta wściekłość, dobiera się do mnie i potwornie mocno łapie za szyję. Wyrywam się i szarpię, ściska mocniej. Przytłacza mnie to koszmarne uczucie, nie mogę oddychać, łapczywie staram się o każdy wdech. Wolną rękę wsuwa w moje zmierzwione włosy; unosi je do góry, zaciskam zęby.
- Zniszczę cię, gówniarzu - wycedza przez zaciśnięte usta. Jednym, tym otwartym i niepodbitym okiem zauważam, że ludzie przechodzący obok nas wskazują t y l k o na mnie, jakbym to j a zawinił. Modelki stoją w ściśniętej grupce, obejmując się wzajemnie ze zmartwionymi twarzami. - Och... co my tu mamy? - jego szczęka napuchła i teraz sepleni. Bolą mnie mięśnie w miejscach, w których ogry wbijają swoje paluchy. - Ładny zegarek, młody.
Szarpię się jak opętany, wyklinam i mam ochotę krzyczeć. Jednym ruchem zdziera ze mnie zegarek, unosi go na lini moich oczu i uśmiecha się szeroko. Nie mam pojęcia w jaki sposób wydostaję moją prawą rękę i okładam go po twarzy, tak szybko i wściekle, jak nigdy. Przysięgam, zabiłbym na miejscu, gdyby nie przewaga liczebna. W końcu jego cierpliwość ulatuje jak bańka mydlana. Bum.
Przed oczami zachodzi mi ciemność na kilkanaście sekund. Do rzeczywistości przywołują mnie krzyki dziewczyn, ale... Dlaczego krzyczą? Powoli otwieram zdrowe oko, nie do końca rozumiem, co się dzieje. Przy tętnicy czuję zimny, gładki dotyk.
- Ostatnie słowo, bezpański kundlu - przyciska nóż do mojej szyi, strużka krwi spłynęła po mojej skórze. Szarpię ramionami, rwę się na boki, ale nie ma rezultatów. Jestem wściekły, zły jak nigdy wcześniej. Louisa nadal nie ma, chce mi się śmiać z sytuacji, w której się znalazłem. Przy mojej szyi tkwi nóż, co sekunda mocniej na nią napierając, a ja się uśmiecham. Cholera, ale zabawnie.
- Hej, szefie! - mój oprawca odwraca głowę, nie odrywając ode mnie ręki. Ulga ogarnia moje ciało, kiedy pachołki po prostu mnie puszczają. - Szefie, Cara idzie.
Nagle wszystko się uspokaja, nóż więcej nie wbija się w moją skórę, a boss robi kilka kroków w tył. Oglądam się w okół siebie, niczego nie rozumiem. Ogry plątają się wokół ich szefa, zagadują i starają się w pomóc w sprawie jego twarzy. Angielskie łzy znów zatapiają Londyn, wszystko po prostu wróciło do normy.
Ruszam w stronę tego ich szefuncia, chcę do cholery odzyskać to, co należy do mnie. Odwracam go gwałtownym ruchem w moją stronę; jest już spokojny, leniwie ociera ślady krwi. Jedną ręką trzymam go za koszulę, zupełnie świadomy, że znów jestem sam przeciwko sześciu, a drugą zaciskam w pięść i unoszę przy jego twarzy; wtedy zza moich pleców dochodzi mnie delikatny, dziewczęcy głos.
- Will?
Jak wszyscy, zwracam się w kierunki schodków prowadzących do budynku. Na ich szczycie stoi kolejna z nich, modelek. Wygląda, jakby dopiero co skończyła pokaz. Przez chwilę zbieram myśli, po prostu na nią patrząc. Nie odwracam wzroku, kiedy nasze spojrzenia się spotykają. To jedna z tych najdziwniejszych chwil, kiedy świat dookoła łapie pauzę i liczy się tylko ten moment.
Tracę ją z oczu, ważniak wychodzi przede mnie, wspina się po schodach i chowa blondynkę w objęciach. Z głową uwieszoną na jego ramieniu spogląda prosto na mnie.
- Co tu się stało, Will? Twoja twarz... - delikatnie dotyka jego ran, zerkając w moją stronę. - Kim jest ten człowiek?
Całe stowarzyszenie gburów i bogaczy skupia na mnie uwagę, jak na pierdolone zwierzę w zoo. Już miałem zabrać głos, kiedy rzekomy Will wszedł mi w słowo:
- To miejscowy bezdomny, kochanie - zaczesał kosmyk jej jasnych włosów za ucho, tak czule i subtelnie, jak gdyby wcale nie zawinił w rozpieprzeniu mi oka. - Zaatakował nas, ale chłopcy się nim zajęli. Nikt nie chciał go krzywdzić, ale był uzbrojony, słońce. Na szczęście już się go pozbywamy. - Pstryka spokojnie palcami, a jego pachołki znów łapią mnie za ramiona. Chce wykrzyczeć jak było na prawdę, ale wielka, spocona dłoń przytyka mi usta. Próbuję się wydostać, ale na nic.
- W takim razie, niech zabiorą stąd to zwierzę - mówi to bez przekonania, jakby nie była pewna tego, co usłyszała. Will otula ją ramieniem, ogry ciągną mnie w tył jak kryminalistę. Z oddali słyszę znajomy głos nawołujący moje imię.
-Louis! - Wydzieram się odtrącając dłoń spoconego faceta i uwalniam spod ich mosiężnego uścisku. Walę jednego z nich w głowę i umykam pod jego ramieniem; widzę Lou i mknę w jego stronę.
Przeraźliwy ból rozrywa mi głowę, skroń zdaje się eksplodować; padam na ziemię, deszcz zmywa z mojego czoła stale cieknącą krew. Słyszę kilkanaście głosów naraz, Louis prawdopodobnie biegnie w moją stronę. Wszystko wokół staje się coraz ciemniejsze, odgłosy są przytłumione i niewyraźne. Tracę przytomność.

2 komentarze:

  1. Bez urazy Mała, ale zmień kolor opowiadania albo tła, albo literek.. bo jak chciałam przeczytać na telefonie to nic nie widziałam ._.

    OdpowiedzUsuń
  2. 51 yr old Help Desk Operator Alic Worthy, hailing from Langley enjoys watching movies like "Out of Towners, The" and Scouting. Took a trip to Catalan Romanesque Churches of the Vall de BoíFortresses and Group of Monuments and drives a Ford GT40. nastepny

    OdpowiedzUsuń